Argentyński sekret Andrzeja Iwana. "Mogłem bardzo dużo stracić"
2024-12-27
Autor: Michał
Kibice mnie kochali. Zresztą nie tylko mnie, ale nas wszystkich młodych krakusów, mocno związanych z tym miastem i klubem. To był kapitalny okres, mój najwspanialszy czas.
Pamiętam turniej UEFA w Krakowie w 1978 roku, a w zasadzie nieoficjalne mistrzostwa Europy U-18. Działo się wtedy wiele. Grałem w piłkę, ale także dobrze się bawiłem. Niestety, ten turniej był dla mnie zupełnie niepotrzebny. Niewiele mogłem zyskać, a bardzo dużo stracić. Selekcjoner Jacek Gmoch specjalnie mnie schował, aby na mundialu w Argentynie być w jego drużynie czarnym koniem, tajną bronią, jak to nazywał.
Powiedział mi o tym pół roku przed mistrzostwami w tajemnicy, aby mój udział był elementem zaskoczenia. W lidze grałem cały sezon, a my z Wisłą zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Jednak zamiast odpoczywać, otrzymałem powołanie na turniej UEFA. Byłem zmęczony, a w pierwszej kolejności interesowała mnie piłka nożna.
Zauważyłem, że ta impreza opóźniła mój debiut w dorosłej reprezentacji. Gdybym zagrał wcześniej, w juniorskich mistrzostwach nie mógłbym wystąpić, takie były przepisy. Potem niewiele zabrakło, a nie pojechałbym na mundial. W Krakowie podczas turnieju nawywijaliśmy trochę z kolegami, a nasz brązowy medal nie był odebrany jako sukces. Czułem, że nad moją głową zbierają się czarne chmury. Kiedy dołączyłem do kadry seniorów, Gmoch przywitał mnie w dość surowy sposób, co było zaskakujące.
Nie chcę się wybielać, ale zawsze bardzo dużo zależało od trenera. Musi umieć prowadzić piłkarzy, zwłaszcza tak młodych jak ja wtedy. Ożeniłem się młodo, bo wkrótce po mundialu w Argentynie zostałem ojcem. Miałem 19 lat. Wtedy nie było menedżerów, którzy mogliby podpowiedzieć, jak się zachować, co robić, czego unikać. Działałem intuicyjnie, co czasem prowadziło do złych decyzji, ale zawsze znajdowałem pomocników, którzy ratowali mnie z tarapatów. Moja kariera była dość barwna i nie oceniam jej źle, choć chciałbym, żeby meczów w kadrze narodowej było więcej. Zmiany, kontuzje oraz niekorzystne decyzje mnie blokowały.
Najfajniejszy okres w karierze to nie mundial w Argentynie ani mistrzostwa w Hiszpanii, z których wróciłem z medalem, choć nie miałem znaczącego wkładu, bo w drugim meczu doznałem kontuzji. W najlepszej formie byłem w 1980 roku, strzelając gole jak Robert Lewandowski, bo zaliczyłem ich dziewięć w kadrze.
Był hat-trick z Kolumbią, a także dwie bramki w meczu z Hiszpanią, które wtedy wygraliśmy 2:1. Byłem czołowym strzelcem w Europie. Niemiecki selekcjoner Jupp Derwall powołał mnie do reprezentacji naszego kontynentu, lecz moje powołanie zaginęło, co jest do dziś dla mnie tajemnicą.
Kiedy dołączyłem do Górnika Zabrze, zdobyłem trzy tytuły mistrza Polski. Przeniosłem się na Śląsk po tym, jak Wisła mnie zwolniła. W Górniku byłem szczęśliwy, a trener Hubert Kostka bardzo mnie doceniał, choć zaskoczyło mnie, że zaakceptował moje pozaboiskowe wady.
Kiedy grałem z Janem Urbanem, wznieśliśmy nowe życie do zespołu. Czułem się zaszczycony, grając z najlepszymi polskimi piłkarzami. Nigdy się nie nudziłem, zawsze miałem co opowiadać dzieciom. Moje życie było pełne wyzwań, ale teraz chciałbym docenić każdą chwilę, bo kilka razy było mi naprawdę ciężko.